30 października 2014

Did you miss me when I was gone?

Podobno wśród blogerów po 3 latach publikowania tekstów pojawia się pewien kryzys związany z zapałem i systematycznością. Autorzy zaczynają cierpieć na niechciejstwo, brak weny i zwykłe zniecierpliwienie (wszystko przestaje pasować, od tytułów, tematów i grafik, po styl pisania i czcionkę - jestem na etapie szukania tematyki ;)). Podobno, jak przełamie się ten kryzys, wróci się do regularnego pisania.
Właśnie, wróci.
Zawsze wydawało mi się, że mnie ten kryzys nie dopadł - szczęśliwie, mniej lub bardziej regularnie publikuję na tym blogu swoje fryzury, uszyte stroje i nieco wpisów dotyczących historii mody oraz moich innych zainteresowań. Do teraz. Po prawie czterech latach od opublikowania pierwszego postu, gdy - absurdalnie - nic nie stoi na przeszkodzie do częstszych publikacji, czegoś zaczęło mi brakować.
Mam bardzo niemiłą cechę: z biegiem czasu, często wraz z wzrostem wymaganego poświęcenia i włożonego trudu, proporcjonalnie maleje mój zapał i gorliwość w wykonywaniu czegokolwiek. Trochę prokastrynacji, trochę lenistwa i trochę zwykłej przekory - nie lubię jak ktoś mnie przymusza do czegokolwiek. Skończyłam studia, "rozpoczęłam" swoją "karierę zawodową" (cóż, póki co to zbyt duże słowo. Powiedzmy, że moje plany na życie zawodowe kulają się w przewidzianym przeze mnie kierunku - ostrożnie i bardzo realistycznie ;)), staram się wdrożyć znów w szycie historyczne, zrealizować ambitny cel poprawienia swoich zdolności lingwistycznych (szczególnie gdy chodzi o francuski i rosyjski - postanowiłam nie zaprzepaścić tego, co już umiem), czy popracować nieco nad swoimi zdolnościami interpersonalnymi (mam z tym duży problem). Ciekawe dlaczego mając (nareszcie) na to wszystko czas, nic z zaplanowanych rzeczy nie robię? :D
Wracając jednak do tematu blogowania. Wychodzę z założenia, że zbyt duże zwlekanie wybija nas z formy. To jak z bieganiem (tak przy okazji, do mojego planu dnia wrzuciłam biegi interwałowe - taka odmiana - i ulga dla portfela - od pływania ;)). Im dłużej odkładasz treningi, tym mniej ci się chce (brak dobroczynnej rutyny i nawyku) i tym gorzej ci się biega, bo siada kondycja. Z drugiej strony, takie krótsze przerwy pozwalają na regenerację stawom. Tak samo jest z blogowaniem, szyciem, śpiewem, pisaniem książek, nauką czy graniem w gry - krótkie przerwy pozwalają nabrać dystansu, zregenerować siły, ale im dłużej się czegoś nie robi, tym mniej się tym interesuje, czeka na coś, pamięta o tym.
Powoli przywracam moje życie w dobrze mi znane tory. Szyć już zaczęłam (gorset - nareszcie - zaczyna przypominać gorset), Do nauki języków mam zamiar podejść prozaicznie - włączając youtube w danym języku ;) później przyjdzie czas na słówka. Bieganie po przymusowej przerwie rozpocznę tam, gdzie skończyłam (bo ile razy można zaczynać od początku?), a blogowanie ... właśnie :) Blogowanie zacznę od tego posta. I od skonfrontowania swoich marzeń i oczekiwań z rzeczywistością. Niedługo pokażę wam gorset ;) Bez pięknych zdjęć, bez superdopracowanej formy tekstu. Muszę się wdrożyć. A wdrażając się w coś, nie muszę być od razu perfekcyjna.

I tym o to sposobem doszłam do refleksji ostatnich tygodni.

Take it easy. Your perfect in your imperfections. 

Zapisać, zapamiętać, zastosować.

Nie od razu Rzym zbudowano ;)

Na koniec, w ramach rozluźnienia, parę zdjęć. Bo ja ich tu potrzebuję. Potraktujcie to jak gigantyczne Throwback Thursday.

Moje krynolinowe alter ego doczekało się nawet pięknej grafiki! Jeżeli coś takiego znów zobaczycie, wiedzcie jedno - pisze do was Julie Anne, nie Asia, aka Fobmroweczka ;)

Jak widać, ścięłam włosy. Podobno kobiety żałują zmiany zaraz po wyjściu od fryzjera - przykro mi, ja tego nie doświadczyłam ;) Poszła ponad połowa. I wreszcie jestem zadowolona ;)

Lubię jesień. A jesień dla mnie pachnie liśćmi na chodniku. Nawet nie spodziewałam się jak malownicza może być tak prozaiczna droga, jak trasa na pociąg ;)

Kocham Rybnik. Po prostu.

Czasami (obecnie coraz częściej, w ramach "catch the moment") dostrzegam urok i piękno dookoła siebie. Tam gdzie go normalnie nie ma ;)

Obecnie to cudeńko jest przyszywane do boków gorsetu. Ręczna robota mnie uspokaja ;) (tak, wciąż nie mam maszyny do szycia. Ale jak będę miała, to z hukiem i fajerwerkami, zresztą - sami zobaczycie ;))

Tak oto wyglądają moje popołudnia i wieczory od kilku dni. Serial, plany blogowe i szycie. (w tle ulubione słodycze, please, don't judge me ;))
Tym oto sposobem oficjalnie chcę wrócić do regularnego pisania i rozwoju. Czujcie się zaproszeni do zmycia mi głowy, jeśli tego nie zrobię ;)

Miłego wieczoru!




14 października 2014

Create!

Today I'd like to share with you some of my graphic artworks. It's not vector graphics - it's just "shape coloring" ;)
Wybaczycie samochwalstwo? :)
Chciałabym wam pokazać kilka grafik, które w ramach "rozrywki" i odskoczni od pisania pracy magisterskiej wykonałam w ciągu paru ostatnich miesięcy. Roboczo nazwano je grafiką wektorową, ale z prawdziwą grafiką wektorową nie mają tak naprawdę nic wspólnego. Ot, grafika geometryczna ;)



7 października 2014

What happens when Margaret, Jane and Scarlett meet for cup of coffee?

Today I'll show you new hirstyle made for Magda by me. It fusion of inspirations about Jane Eyre, Scarlett O'Hara and Margaret Hale. A lot of fun with braids, crossing parts and - of course - only two bobby pins ;) Do you like it? :)

Dziś fryzura, którą roboczo nazwę krzyżówką Jane Eyre, Scarlett O'Hary i Margaret Hale (odpowiednio: Dziwne losy Jane Eyre, Przeminęło z wiatrem oraz Północ Południe). A inspiracji nie czerpałam z żadnego z nich :)
Dużo w niej łączeń, przeplatania i krzyżówek - trzeba mieć nieco doświadczenia w zaplataniu, żeby się nie pomylić. Ale efekt wart jest zachodu ;)


Do fryzury użyłam tradycyjnie tylko dwóch wsuwek. Jedna z nich mocuje kok od góry, druga od dołu.

Wtrącę słów kilka, ponieważ pewnien komentarz dał mi do myślenia :) Co by było gdyby Scarlett, Margaret i Jane naprawdę się spotkały? Oprócz oczywistych barier (to w końcu trzy postaci literackie różnych autorek), należy jeszcze wziąć pod uwagę aspekt czasu (i miejsca) akcji powieści :) Jane Eyre "toczyła się" gdzieś w latach 40 XIX wieku, w majątku ziemskim w Anglii (tej mniej uroczej i pastelowej niż ta przedstawiana przez Austen). Margaret Hale wyszła za mąż za Johna Thorntona, zamieszkała ... gdzieś, również w Anglii (wybaczcie, książki nie czytałam, a nie pamiętam czy coś o tym wspomniano w serialu ;)) w latach 50-tych XIX wieku. Scarlett swoje wielkie wejście przeżywa w latach 60-tych wieku XIX wieku, w czasie amerykańskiej wojny secesyjnej (po drodze biorąc trzy śluby) w latach 70 lub 80 pojawiając się w ... Irlandii. Myślę, że właśnie lata 80 byłby to odpowiedni moment na spotkanie trzech wielkich kobiet literatury, Właśnie w Irlandii, przy irlandzkiej kawie :) Pewnie wzajemnie wspierałyby swoje decyzje życiowe - które ewidentnie w jakmiś wymiarze uniezależniły je od mężczyzn - wykazując jednak rozwagę - że miłość do mężczyzny, odpowiedniego mężczyzny, rodzina nie zabiera wolności - ona ją otwiera ;)
Na sam koniec "inspiracje" do fryzury:

Jane Eyre (źródło)
Scarlett O'Hara (źródło)
Przy czym przy Scarlett uważajcie. W większości w filmie nosiła na głowie to, co uważano za modne i ładne w 1940 roku, nie w 1860 ;)

Margaret Hale (źródło)
Jak Wam się podoba? 

Dobranoc! Good morning? :)




3 października 2014

Miss Julie Anne Rocheston writes.

1 października 1824 roku

Drogi pamiętniku!
To niewybaczalne, aby zaniedbywać swoje obowiązki względem codziennych rytuałów - zawsze powtarzam to moim uczennicom w wiejskiej szkole, a tymczasem sama nie prowadziłam systematycznie dziennika, i to aż przez miesiąc! Mam jednak na to bardzo ważne usprawiedliwienie. 12, 13 i 14 września spędziłam w przemiłym towarzystwie dziewcząt i pań z naszego Stowarzyszenia Literackiego, następne dni zajęło mi wręcz niespotykane pakowanie - pocztą królewską przyszło powiadomienie o zaproszeniu od dawno niewidzianej ciotki w Szkocji! Cioteczka zaprosiła mnie na zimowe miesiące, a ja - muszę przyznać - przystałam na zaproszenie z jeszcze większą gorliwością, gdy okazało się, że moja przyszła rodzina mieszka zaledwie o cztery mile od posiadłości ciotki!
Dziś jednak nie będę się rozpisywać o stosunkach między mną a teściami, dziś postaram się nieco przybliżyć wydarzenia (przynajmniej te, które moja bardzo dziurawa pamięć postanowiła zachować), których byłam członkiem nieledwie trzy tygodnie temu.
Zrozumiałym jest, że dziewczęta zaprosiłam do naszej rodzinnej posiadłości (którą, tak się składa, dziadek bardzo niechętnie nam udostępnia, skąpiąc nam, na przykład, służby. O ile nasza rodzina już się do tego faktu przyzwyczaiła, bałam się reakcji dam, które przybędą), Brightsand. Miejsce jest malownicze, bardzo górzyste, ale sprzyjające zdrowotnym spacerom. Jak mawia kochany dziadek, w takim miejscu główną atrakcją są psy i jelenie do polowania, ale dla nas magią były wrzosowiska! No dobrze, wrzosów tam nie było, za to były bujne trawy, piękne widoki i święty spokój. Jak dobrze czasami odpocząć od naszych drogich mężczyzn!
Wspominałam już o braku służby - był to fakt o tyle znaczący, że jedna z nas - Lady Poley musiała mocno nagiąć etykietę i gotować (dziadek zwolnił kucharkę! Po 30 latach! Bo odważyła mu się nie wlać śmietanki do zupy. Wspaniała kobieta po prostu się o niego martwiła ...) Jednakże fakt ten ujawnił przed nami prawdziwy klejnot pierwszej wody - zdolności kulinarne Lady Poley.
Ach ten tort, ta pieczeń, te ciasteczka, ta galaretka herbaciana, a ten kurczak! Jeżeli kiedykolwiek będę mieć znów przyjemność stołować się u Lady Poley, będę najszczęśliwszą osobą w Anglii!
Czas upływał nam głównie na rozrywkach wszystkim dobrze znanych - haftowaniu, szydełkowaniu, tworzeniu koronek, czytaniu i graniu w gry słowne. Postarałyśmy się jednak również o trochę rozrywek na świeżym powietrzu - nieoceniona Clarissa zapewniła wszystkim zainteresowanym możliwość gry w Game of graces, Wolanta, Boule a także, Krokieta, którego to adeptką bynajmniej nie jestem. Oprócz aktywnych zabaw i gier ruch zapewnił nam również spacer na wzgórze w celu uwiecznienia wspaniałych krajobrazów wokół Brightsand. Był to wręcz sielankowy czas, na którym cieniem kładły się tylko deklinacje łacińskie mojego nieszczęsnego brata - znów musiałam odrobić za niego zadanie wakacyjne!
Wieczorem miała miejsce bardziej oficjalna część spotkania: tańce, żywe obrazy oraz krótkie przedstawienie o Personidzie, którego tytułu oraz autora - oczywiście - zapomniałam.
Niestety, w niedzielę rano przyszła informacja, która zmusiła mnie do natychmiastowego powrotu do domu. Droga Clarissa zaofiarowała się dzielnie pożegnać w moim imieniu gości, pozdrowić dziadka oraz zamknąć główne pokoje Brightsand przed wyjazdem. JA tymczasem wróciłam do istnego rozgardiaszu, w jakim pogrążył się nasz dom po rzekomym ślubie mojego brata z bardzo nieodpowiednią panną. Ale o tym kiedy indziej! Cioteczka woła, jedziemy odwiedzić Melissę! Ach, zapomniałabym. Szkice! Tak, włożę je między strony. Tu na pewno się nie zgubią.